sobota, 16 listopada 2013

Hańba, zdrada, Targowica!

Trzeci wrócił z Holandii i wpadł tradycyjnie na weekend zjazdowy na chatę przekimać u Szóstego. Było fajnie, popiliśmy, powygłupialiśmy się, powspominaliśmy stare czasy, ponarzekaliśmy na nowych współlokatorów, poopowiadaliśmy sobie co się u kogo działo przez te ponad cztery miesiące od kiedy się widzieliśmy. Było spoko. W pewnym momencie, prowadzony może alkoholem, może zmęczeniem całym tym teatrzykiem z udawaniem kogoś, kim nie jestem, postanowiłem się wyoutować wreszcie przed Szóstym. Więc go zabrałem do pokoju, posadziłem naprzeciw siebie i powiedziałem:
- Jestem gejem.

poniedziałek, 21 października 2013

Przetasowania

Na mieszkaniu nastąpiła zmiana warty. Pierwsza skończyła studia i wyniosła się kto wie gdzie. Nie, żeby mnie to jakoś szczególnie obeszło, bo z nią kontakt miałem najmniejszy z całej ekipy. Większy efekt na mnie odniosły niezależne wyprowadzki za chlebem Trzeciego i Piątego - jedynych de facto osób, przed którymi miałem odwagę wyjść z szafy. Druga z Szóstym przestali się ruchać po kątach, tylko wprowadzili wspólnie do jednego pokoju, a w mieszkaniu pojawili się Ósmy, Dziewiąta i Dziesiąta. I o ile Dziewiąta zapowiada się póki co jako powtórka z izolującej się Pierwszej, to z pozostałą dwójką nowych współlokatorów już udało mi się wypić piwko, albo dwa. Albo siedemnaście. Ósmy to taki typ kolesia, który wygląda i zachowuje się jak rozgotowane, ciepłe kluchy z majonezem i dlatego zapewne czuję wwiercający mi się w mózg dysonans poznawczy, gdy widzę jakie tłumy znajomych zwalają mu się na pokój co drugi wieczór na imprezę, libację, lub przynajmniej posiadówę. Dziesiąta to z kolei wiecznie uśmiechnięta, pulchna (bardziej mentalnie, niż fizycznie) studentka pierwszego roku (losie, jaki ja jestem stary!), niezwykle sympatyczna w swojej lekkiej nieporadności.

Ten cały wstęp nie świadczy o moim totalnym oderwaniu od rzeczywistości i nie, nie uważam, że zmiany personalne w mieszkaniu mojem są wyczekiwanym powszechnie z wielką niecierpliwością niusem, ale chciałem wprowadzić pewną drobną choć dozę kontekstu. (A poza tym uważam, że zmiany personalne w  mieszkaniu mojem są ewidentnie wyczekiwanym powszechnie z wielką niecierpliwością niusem.)
Podczas jednej z takich nasiadówek, dowiedziawszy się, że znajoma Ósmego poszukuje współlokatorki do własnego mieszkania, rzuciłem niby od niechcenia, że znajoma mojego chłopaka poszukuje akurat pokoju. Kiedy już dotarł do nich sens tych słów, na twarzach większości obecnych pojawił się wyraz niepewności, połączonej z zakłopotaniem, ale już byliśmy zbyt zajęci omawianiem metrażu, czynszu i lokalizacji, by dać im chwilę na zadawanie dziwnych pytań w stylu "Ale że co?". No i... żyję jakoś. Nic się nie stało, nie ma niezręcznej atmosfery, a nawet nie trzeba było organizować wielkiej akcji coming outowej i robić z tego gigantycznej sprawy. Więc dlaczego tek ciężko i mozolnie idzie wyoutowanie się przed Szóstym na przykład? Pomyślałem sobie, że może to kwestia tego, że niemal nieznajomym łatwiej o tym powiedzieć, wspomnieć gdzieś w rozmowie jako po prostu część życia, a nie nic wielkiego. Ale tutaj pojawia się kolejny paradoks, bo nie zawsze tak przecież jest.

Od pewnego już czasu przymierzałem się do powiedzenia ekipie, z którą od kilku lat systematycznie spotykam się w celach nerdowsko-rozrywkowych i chociaż de facto to mój brat przypadkowo mnie przed nimi wyoutował, to dużo łatwiej przyszło mi to, niż wyjście z szafy wśród kolegów z nowej pracy, z którymi też zawiązałem fajne relacje, a których znam ledwo parę miesięcy.

Z czego wynikają takie sprzeczne sytuacje? Szczerze? Nie mam pojęcia. Pewnie jaki psycholog, lub socjolog, który prowadził badania nad zjawiskiem coming-outu byłby to w stanie to jakoś wytłumaczyć, zwrócić uwagę na to od czego to zależy. Ja nie.

A może to po prostu kwestia znalezienia się w odpowiednim miejscu, w odpowiednim czasie z odpowiednimi ludźmi? Kto wie, mam nadzieję tylko, że na piknik pracowniczy już nie będę musiał wymyślać historii dlaczego nikogo nie przyprowadziłem jako osoby towarzyszącej.

sobota, 5 października 2013

Na filozoficzną rozgrzewkę.

W związku z przeciągającą się przerwą w aktualizowaniu bloga i w celu stopniowego, a zarazem płynnego przejścia do częstszego pisania nowych notek, postanowiłem na początek zmierzyć się z tematyką, która byłaby stosunkowo błaha, prosta, niewymagająca głębokich, cerebralnych wywodów i filozoficznych rozmyślań. Porozmawiajmy zatem o sensie życia.

Przyjemność. Życie wieczne. Użyteczność społeczna. Połączenie z absolutem. Rozprzestrzenianie genów i podtrzymywanie gatunku. Nic w ogóle. Ta, czy inna filozofia (tudzież religia) taki, lub inny sens życia przedstawia i - że użyję nowoczesnego słowa, jednego z tych co to dzieciaki teraz gadają - lansuje jako należyty. Jako człowiek swojego czasu głęboko religijny i wychowany w nastawieniu wszechogarniającej martyrologii polskiej, zawsze uważałem, że żeby mieć życie "zaliczone", trzeba się czemuś oddać. Najlepiej jakiemuś oderwanemu od rzeczywistości, wyższemu konceptowi prawdy, dobra i ascezy, poświęcając swój indywidualny byt na rzecz wznioślejszych ideałów. Ćwierć niemalże wieku zajęło mi zorientowanie się, że gówno się z takiego życia ma, a całe to poświęcenie jest na nic, bo nic z niego na koniec nie wynika. Społeczeństwo - czy jestem, czy mnie nie ma - idzie naprzód (lub w tył) takim samym w miarę tempem; istoty absolutne (o ile takowe istnieją), są zbyt zajęte spuszczaniem się nad własną absolutnością; kraj, gdyby znał szczegóły moich poglądów, orientacji i natury z chęcią by mnie ze swoich progów najwyraźniej eksmitował. Bohaterów kocha się tylko po śmierci, ale wtedy to już chuj mi z tego przyjdzie.

Taki moment klarowności chyba przyszedł, kiedy się zorientowałem, że wszyscy ludzie, którzy byli bliscy w moim życiu albo by się ode mnie odwrócili, albo próbowali zmienić z powrotem w kogoś innego, gdyby poznali mnie po prostu takim, jakim jestem. Wróć, nie "by próbowali". Nawet nie "próbowali", tylko po prostu to robili. Wbrew temu, że każdy w dzisiejszych czasach powtarza: "Bądź sobą! Nie udawaj kogoś, kim nie jesteś!", tak wielu ludzi zaakceptuje cię tylko wtedy, gdy to "bycie sobą" będzie takie, jakie im odpowiada. Tak więc stanąłem przed nie lada dylematem, bo ci, którzy podzielają moje ideały, właśnie przez te ideały nigdy nie zaakceptują mnie takim, jakim jestem. Ba, sam się nawet nie zaakceptuję, bo nie akceptowałem się przecież nigdy. Co tu robić, co tu robić...

No i przyszła mi do głowy myśl szalona, nieortodoksyjna - może te wszystkie wyniosłe idee nie mają większego sensu? Może tak naprawdę sensem życia jest proste słowo, które w całym tym wywodzie blogowym nawet się jeszcze ani razu nie pojawiło? Szczęście. I to nie jakieś hedonistyczne, niemoralne czepianie się popędów, ale poznanie samego siebie i zwyczajne, do kurwy nędzy, życie.

Rewolucja normalnie.

Ale tak sobie właśnie żyję, powolutku, spokojniutko, bez parcia, z dnia na dzień... Mam sukcesy, mam porażki, mam cele życiowe, które się zmieniają z dnia na dzień, a czasem z godziny na godzinę i to nie szkodzi. Po prostu jestem sobie. I całkiem szczerze - jeszcze nigdy nie czułem się ze swoim życiem aż tak dobrze.

niedziela, 28 lipca 2013

Margarita, fajita, plaża, dzika plaża...

W Poznaniu żar leje się z nieba. Taka spiekota w mieście to piekło. W niedzielę wybraliśmy się z Tygrysem nad jezioro. Jedyne "oficjalne" kąpielisko było zapchane do ostatniego centymetra kwadratowego połową populacji miasta oczywiście, lecz znaleźliśmy szczęśliwie plażę bardziej dziką, jednak mniej tłoczną. I muszę powiedzieć, że trwająca moda na tatuaże mi bardzo odpowiada :> Ach, jak to dobrze posiedzieć ze swoim chłopakiem, powygrzewać się na słońcu, co jakiś czas szepcząc "Pssst... A może tego weźmiemy do domu?" na widok jakiegoś pomykającego do wody młodego byczka. A było ich sporo... Nie wiem nawet, co było wyżej dla mnie na liście atrakcji - cieplutkie jeziorko, czy półnadzy mężczyźni się w nim pluskający...

Także tego.

Pierwsza wypłata z nowej pracy wreszcie się pojawiła na koncie, tak że zgodnie z obietnicą złożoną jakiś czas temu zabrałem moje kochanie na romantyczną kolację; o dziwo, nie na kebab, ale do porządnego lokalu o tematyce meksykańskiej, z kelnerkami w czerwonych spódnicach, muzykami grającymi na żywo i Zorro w masce podającym desery. Byłoby jeszcze bardziej zajebiście, gdybym mógł go normalnie trzymać za rękę, a nie muskać tajniacko kolano pod stołem... Ale za to ta margarita... taka dobra w upalny dzień.

czwartek, 25 lipca 2013

Męskość, niemęskość i rodzinne coming-outy

BJ ostatnio wspomniał o sytuacji, w której ktoś ewidentnie dał mu do zrozumienia, że wie o jego orientacji, mimo że sam mu o niej nie mówił. Tak sobie myślę - czy to źle, jeśli seksualność jest, że tak powiem, oczywista? Ja trochę zazdroszczę tym tak zwanym "przegiętym", że nie wstydzą się tego, kim są i czują na tyle dobrze ze sobą samymi, że nie kryją tej kampowej części swoich osobowości. To trochę smutne, że niektórzy geje czują potrzebę ukrywania potencjalnie bardziej "niewieścich" zachowań i cech, lub piętnowania, kiedy inni w jakikolwiek sposób choć odrobinę odchylają się w stronę asocjowanych z homoseksualizmem stereotypów. Prawda jest taka, że pojęcia męskości i kobiecości są właśnie tym - pojęciami, abstraktami, konceptami. Nie istnieją odpowiadający im ludzie - tylko tacy, którzy trochę się zbliżają do jednego, lub drugiego końca spektrum.

To chyba taka klątwa homoseksualizmu - większość z nas pociąga męskość. A kto jest najlepszym wyznacznikiem męskości? Heteroseksualny mężczyzna. Problem w tym, że aby ten pociąg był odwzajemniony, ten mężczyzna technicznie nie może raczej być heteroseksualny. I w tym momencie nasze postrzeganie jego heteronormatywnej męskości drastycznie spada, gdzieś na poboczach świadomości pojawia się myśl, że to przecież przegięta ciota, która lubi łykać fiuta. Taka ukryta, homoseksualna homofobia.

Ja tam uważam się za męskiego faceta. Co więcej - lubię swoją męskość. Ale jednocześnie wiem, że nie jestem ideałem. Mam w sobie sporo cech, dostrzegam wiele zachowań i gestów, które raczej wrażenia męskich prawdopodobnie nie sprawiają. Ale to w porządku. Tyle lat zajęło mi zaakceptowanie siebie ze swoimi wadami - że mam za duży nos; że tłuszczyk mi zwisa z brzucha; że jestem elektronicznie, powiedzmy, nieszczególnie biegły; że jestem głośny i nieznośny; że robię wokół siebie dużo szumu. Nie mam zamiaru spalać się nad tym, że to, czy tamto może być przez kogoś, lub nawet przez mnie samego postrzegane jako wada.

Czasem trzeba do siebie podejść z dystansem, z poczuciem humoru. Takie podejście przydało mi się ostatnio, bo miejsce miało dość ważne wydarzenie. Otóż....

Powiedziałem Bratu, że jestem gejem.

Był na tyle uprzejmy, żeby udawać zdziwienie.

Nie na tyle, żeby udawać je dobrze.

- W sumie, to ostatnio nawet żartowałem sobie z Siostrą o tym, jak konkretnie głęboko jesteś w szafie.

Po uprzejmym i cierpliwym wyjaśnieniu, że nie, nie będę mu dawać porad modowych i nie, nie może teraz chodzić po mieście, śpiewając "Shitty, shitty fag, fag" z SouthParku, poszliśmy na Pacific Rim razem z Tygrysem. Było zajebiste. Obejrzyjcie sobie. Ale uwaga, bo jeśli traficie na kiepskiego operatora w kinie, to w 3D może być trochę ciemno. Ale te roboty... i te potwory... i te mięśnie brzucha Charliego Hunnama... o czym to ja pisałem?

środa, 17 lipca 2013

Kłopoty w raju?

Jejku, jak ja dawno nic tutaj nie napisałem (oprócz tych postów, w których piszę "ale dawno nic nie pisałem"). Trzeba by nadrobić trochę, a kilka okazji się ostatnio nadarzyło. Ale po kolei. Na początek - w związku Misia z Tygryskiem nastąpił moment przełomowy, etap, który każda relacja musi przejść i który jest uniwersalny we wszelkich związkach romantycznych:

sobota, 1 czerwca 2013

"We all love samesies, ok!!"

Drugi z rzędu łykend siedzę u Tygrysa, więc za bardzo czasu, ani chęci na głębokie rozmyślania o tematach filozoficznych nie mam (w inne rzeczy przekierowuję energię), dlatego dzisiaj wrzucę tylko filmik, który Tygrysek mi pokazał. Zapewne jakby go porządnie zanalizować, to jest tam wiele nawiązań do współczesnej sytuacji kulturowej w kontekście integracji osób LGBT, ale mnie się po prostu wydaje strasznie zabawny :D



Tak mi się spodobał, że nawet grupę na kumpello zrobiłem :D https://kumpello.pl/group/14292

niedziela, 19 maja 2013

Mam najwspanialszego chłopaka na świecie

W tym tygodniu Tygrys miał sporo zaliczeń na uczelni, więc nie widywaliśmy się zbyt często, a nawet te nieliczne spotkania były boleśnie wręcz krótkie (a piętnaście minut to nam w łóżku nie wystarczy, if you know what I mean... ;0 ). Jednak te właśnie niedługie momenty, powtarzanie przed zaliczeniem z języka migowego, wino nad Wartą, niespodziewane wpadnięcie na szklankę wody po zajęciach, rozświetliły mi cały tydzień średnio przyjemnych informacji. Po prostu czuję się w jego obecności tak dobrze, tak bezpiecznie, tak ciepło w środku, że cała reszta świata wydaje się mało istotna.

A na dowód tego, że mój chłopak jest lepszy od twojego, drogi czytelniku, pozwól że zadam ci jedno pytanie: Czy twój mężczyzna kiedykolwiek zrobił dla ciebie klif? Bo mój owszem!

Oto co jakiś czas temu napisał do mnie:
Napiszę Ci Misiu, co mi się dzisiaj śniło, może nie spóźnię się przez to na zajęcia. Otóż:
śniło mi się, że jesteśmy czymś w rodzaju czarodziejów, a raczej kreatorów. Mogliśmy dowolnie zmieniać rzeczywistość.
Byliśmy w nadmorskiej miejscowości, na ulicy przy samym wybrzeżu. Niebieskie i żółte drewniane domy z werandami i piaskowe drogi. Był jeszcze dzień, a ja musiałem jechać na uczelnię do S*******a, ale Ty stwierdziłeś, że chcesz jeszcze kupić jakąś ozdobę, więc wszedliśmy do sklepu z pamiątkmi. Był akurat sezon wielkanocny, więc mieli same takie świateczne rzeczy i nic nam się nie podobało, ale chodziliśmy ciągle między półkami i z każdym obejściem te rzeczy stawały się coraz ciekawsze, bo zmieniłałeś je swoja obecnością (ja tylko złośliwie podmieniałem ceny). W końcu powiedziałem, że się nudzę i przeszedłem przez dwa regały po Ciebie, a potem wyszliśmy przez ścianę. Okazało się, że już spóźniliśmy się na pociąg, więc zaciągnąłem Cię nad morze. Gdy już dochodziliśmy do brzegu plaży okazało się, że jest tam wilki klif o łukowatym zboczu. Ty powiedziałeś, że tego tu nie było; wtedy ja stwierdziłem że zrobiłem to dla Ciebie i usiedliśmy na sanki, które pojawiły się za nami. Klif się oblodził i zjechaliśmy na nim do wody. Wtedy był już zachód słońca i wszystko było tak ładnie opromienione. Popływaliśmy chwilę, aż dopłyneliśmy do domu, który unosił się na wodzie i nie miał ściany. Przez brak ściany zobaczyłem, że jest tam gitara. Przyciągnąłem ją do siebie i zacząłem Ci śpiewać "chłopak z gitarą..." Nagle poczułem, że coś uderzyło mnie w tej wodzie w nogę i musieliśmy uciekać. Wyskoczyliśmy ponad wodę i uciekliśmy (biegnąc po wodzie) na brzeg. Tam już zobaczyliśmy tylko że w miejscu w którym pływaliśmy wyskoczył wieloryb który by nas połknął, gdybyśmy nie uciekli. Budzik.


Tak. Mój chłopak rządzi. Deal with it!

piątek, 10 maja 2013

Kafelki, duperelki

Przepraszałem, obiecywałem, zarzekałem się, a tutaj jak posta nie było, tak nie ma! Ciepłe dni poznańskie, piwko nad Wartą i mężczyzna w łóżku skłaniają niestety do rozleniwienia (chociaż to ostatnie tylko po fakcie... a może raczej powinienem napisać „po akcie”).


Jak już wprawne oko było w stanie zapewne z poprzedniej notki wyłapać – znalazłem sobie chłopaka :D Ma na imię Tygrysek (a przynajmniej ja tak na niego mówię), znamy się już prawie dwa miesiące - motylki w brzuszkach, serduszka, kwiatki, kraniki, dywaniki, ten początkowy okres w związku. Tygrys studiuje turystykę, specjalizuje się w gastronomii i świetnie gotuje, z czego wynikają dwa plusy – nie tylko mi robi pyszne jedzenie, ale mam dodatkowe wyzwanie i motywację kiedy przychodzi moja kolej zrobić obiad.


Ponadto ma śliczne brązowe oczy, bardzo lubi się przytulać, ma świetne poczucie humoru, a na pierwszej randce totalnie mnie zauroczył, kiedy zadałem mu drżącym głosem pytanie, które jest tym być, albo nie być; które obnaża ludzką osobowość, psychikę i tajemnice; które zawiera w sobie setki pytań i tysiące odpowiedzi.

środa, 1 maja 2013

O, cześć! Eee... No, wiesz, miałem właśnie do Ciebie zadzwonić...

Mieliście kiedyś taką sytuację, że musicie do kogoś napisać, gdzieś zadzwonić, coś wysłać, albo załatwić, ale wam się bezgranicznie nieeeeee chceeee... W końcu czas nie goni, można to zrobić później, jutro, pojutrze, popojutrze (nagle ogarnęło mnie przemożne uczucie deja vu... Czy ja o tym już kiedyś nie pisałem? No, tak...), za tydzień, dwa, miesiąc... W końcu mija już tyle czasu, że nawet nie pamiętacie po co to macie zrobić, jak, dlaczego i w ogóle o co chodzi. Albo głupio po prostu do kogoś się odzywać, jak tyle czasu minęło. Dlatego mam w szafie trzy cudze koszulki, najstarszą od jakiś ośmiu lat. Po pierwszych dziesięciu miesiącach już jest niezręcznie ją zwracać.

Marudzenie Anioła żebym w końcu coś wrzucił nic nie dało, katastrofalne wynudzenie leżeniem w wyrku z zapaleniem górnych dróg oddechowych nic nie dało; musiał nastąpić nowy miesiąc kalendarzowy i nagła świadomość, że oto w archiwum bloga będzie luka w miejscu kwietnia 2013. Forewa.

Tutaj się należą w ogóle przeprosiny wszystkim bloga subskrybującym, którzy być może innego jakiegoś autora wypociny mogliby śledzić, zamiast marnować na liście czytelniczej miejsce na tak nierzetelnego lenia. Tak więc przepraszam, szczególnie Anioła, bo mnie molestował o nową notkę nieustannie przez te półtora miesiąca, a ja głuchy żem był na jego wołania. Przepraszam.

Co do samego życia osobistego, to tak w telegraficznym skrócie: nadal nie mam pracy, nadal nie załatwiłem studiów, kuroniówka spływa (a raczej skapuje jak krew z nosa) na konto, powiedziałem Kuzynowi Szóstego Z Którym Chodzę Na Siłownię (naprawdę, muszę jakąś ksywę dla niego wreszcie wymyślić) że jestem gejem, powiedziałem Piątemu, że jestem gejem, od miesiąca mam chłopaka, wkurza mnie Druga, widziałem się z Czerwoną, byłem kilkukrotnie w HaHu, wróciłem do czytania komiksów, jeden z moich ulubionych ludzi na YT odpowiedział na mój komentarz, nadrobiłem The Walking Dead, mam głupi ropień na zębie, który może grozić jego wyrwaniem, zacząłem na nowo grać w pokemony.

Więcej szczegółów wkrótce.

(Tak, to było tam specjalnie. Tak, to naprawdę prawda. Gratulacje proszę umieszczać w komentarzach. Tak, to jeden z powodów, dla których nic nie pisałem, cały wolny czas zajmował mi seks w ilościach przeobfitych :D )

niedziela, 17 marca 2013

Dakann sprzymierzeńcem?

Nudząc się ostatnio (no bo co niby mam robić, pracy szukać? Kwalifikacje podnosić? Pfff!) i bez większego entuzjazmu zgłębiając odmęty jutóba, natrafiłem na najnowszy odcinek „Piątek: The Series”. I... może po prostu wrzucę linka, żebyście sobie sami obejrzeli.



Nie jestem pewien, czy wypowiedzi Dakanna o tym, że nie obchodzi go co kto robi w łóżku, wynikają z tolerancji i poparcia dla ruchu gejowskiego, czy z jego ogólnego imidżu kogoś, kto generalnie ma wszystko w dupie, a twoja orientacja seksualna jest tylko kolejną pozycją na liście rzeczy, na które ma wyjebane. Jest, czy nie jest sprzymierzeńcem osób LGBT – to fajnie usłyszeć takie zdrowe, otwarte poglądy w świecie, gdzie tyle osób za cel życia obiera sobie stłamszenie i zniszczenie homoseksualistów tylko dlatego, że ośmielają się istnieć i chodzić po tej samej ziemi, co oni. Taka miła odmiana.

Ciekawe co Szósty na to powie. To trochę ironia losu, że to on mnie po raz pierwszy zapoznał z „Piątkiem”.

czwartek, 14 marca 2013

Nowy sezon... cz. 2

W poprzednim odcinku: Ogarnij Się został wystawiony przez kolesia o ślicznym uśmiechu po raz trzeci z rzędu. Gdy nieporozumienie z GejMamą doprowadziło go na skraj desperacji, padły słowa, których może żałować do końca życia. Czy pchnięty na drogę żalu i zgorzknienia stanie się zimnym, bezwzględnym draniem, czy też dostrzeże w porę destrukcję, do której ta ścieżka prowadzi?

środa, 13 marca 2013

Nowy sezon... cz. 1

Wczorajszy wieczór był... dziwny. Tak niewiele się w jego trakcie właściwie zdarzyło, a potencjalnie tak ogromne konsekwencje może mieć na... cóż, na mnie.

Kiedyś z Czerwoną mieliśmy taką konwersację – właściwie, to swoistego rodzaju „grę” można by nawet rzec - w której porównaliśmy życie do serialu. Nawet nie do jakiegoś fajnego serialu, ale raczej do taniej opery mydlanej. Dzieliliśmy lata na sezony, odnajdywaliśmy podwójne, pełne napięcia odcinki i wypełniacze miejsca. Identyfikowaliśmy głównych bohaterów w danym sezonie, wątki przewodnie, intrygi i fabuły. Z zadziwiającą dokładnością oddawaliśmy rzeczywistość za pomocą tej analogii.

Wczorajszy wieczór był w moim serialu przełomem sezonów. Jeszcze nie zdecydowałem, czy był początkiem nowej opowieści, otwarciem wątków nowej fabuły i zapowiedzią zmiany kierunku, jaki obrał zespół kreatywny, czy też cliffhangerem na koniec sezonu, trzymającym w napięciu niepewnością jak to bohater wybrnie z sytuacji, w której się znalazł – czy stoczy się w przepaść, czy wzniesie na wyżyny; zatraci wszystko, czym do tej pory był, czy umocni się w swoich przekonaniach i z nową siłą ruszy naprzód. Jedno, co wiem, to że „People love drama”, a cioto-drama jest szczególnie przecież dramatyczna.

Zaczęło się od randki, której nie było, z kolesiem o ślicznym uśmiechu.

poniedziałek, 11 marca 2013

Veisalgia

Kac jest zjawiskiem, które stanowi kolejny dowód na prawdziwość mojej teorii, że jeśli jakiś bóg istnieje, to jest istotą złośliwą i okrutną.

A najgorszą częścią kaca jest to, że nic się nie da z nim zrobić. I nie mam na myśli kefirów, jajek, klina, czy tego typu rzeczy, które nawet mogą pomóc powierzchownym objawom, ale to uczucie powolnego umierania gdzieś w środku, które nie znika cały dzień, choćby się nie wiem co robiło.

W ogóle kac ma to do siebie, że adaptuje swoje objawy do remediów, jakie usiłuje się przeciw niemu zastosować i jest w tym skuteczniejszy od wirusa grypy, który na nowe szczepionki odporność potrafi wyrobić w półtora roku. Kacowi zajmuje to półtora minuty.

Leżysz na plecach i czujesz, że świat wiruje jak śmigło helikoptera, więc obracasz się na bok. Leżąc na boku czujesz, jak ci się wszystko w żołądku przewraca i w ogóle jest nierówno i nieprzyjemnie i krzywo tak jakoś, więc się obracasz na brzuch. Jak leżysz na brzuchu, to uciskasz sobie wszystkie organa wewnętrzne, więc się obracasz na plecy, gdzie już na ciebie czeka kolega helikopter.

Postanawiasz więc więcej nie leżeć w wyrku i siadasz sobie na fotelu. I siedzisz na tym fotelu i się nie ruszasz, ale zaczyna ci się nudzić, więc siadasz do kompa. Jak tak sobie siedzisz, to zaczynają cię plecy boleć, więc wstajesz, a że wstajesz za szybko, to tracisz równowagę i klapiesz na tyłek z powrotem na fotel.

Postanawiasz, że musisz czymś wypełnić żołądek, bo przecież tak nie można bez niczego pół dnia ciągnąć. Czujesz się głodny, ale jednocześnie jest ci tak niedobrze, że gdybyś próbował coś zjeść, to od razu to zwrócisz. Boli cię głowa i wiesz, że to czas na kawę, ale wiesz również, że kawa odwodni cię z tych resztek wilgoci, których nie wypłukał wczoraj alkohol. Więc robisz sobie herbatkę owocową i odstawiasz, żeby ostygła, bo od gorącego wiesz, że ci będzie niedobrze. I tak sobie stygnie i stygnie, aż całkiem wystyga, a wtedy nie możesz jej wypić, bo zimna jest obrzydliwa.

I pomimo tego, że nie masz nawet ochoty na zimną herbatkę, to robi ci się tak ogólnie gorąco, pocisz się i duszno tak jakoś nagle. Otwierasz więc okna na szeroko, w nadziei że zimny powiew cię ochłodzi i orzeźwi. Może tego cholernego kaca nawet złagodzi. Ale wkrótce robi ci się po prostu mroźno, zaczynają brać cię dreszcze, a palce u stóp marzną boleśnie. Więc zamykasz okno i w tej chwili zaczynasz czuć na ubraniu zapach papierosa, który ktoś inny palił wczoraj wieczorem w sąsiednim pokoju. Zapach tych około trzech cząsteczek tytoniu na twoim rękawie jest nie do zniesienia, a ponadto zaczynają chemicznie śmierdzieć stare waciki gdzieś na dnie kosza. Te, których normalnie nawet byś nie zauważył. Nie otworzysz okna, żeby wywietrzyć, bo znów ci będzie zimno, zapalasz więc świeczkę zapachową, którą normalnie czuć nawet kiedy jest zgaszona, a tym razem nie daje nic. Absolutnie nic. Wsadzasz nos w płomień i nadal czujesz te trzy cząsteczki nikotyny i pojedynczy wacik na dnie worka, który zawiązałeś i wywaliłeś za drzwi.

Zrezygnowany, zmęczony tą ciągłą i bezowocną ucieczką, kładziesz się z powrotem do łóżka, zrezygnowany, bezsilny, bez woli dalszej walki. Siema, helikopter.

Niebieski mi napisał "Za dużo pijesz". Możliwe. Dlatego nigdy już więcej w życiu nie tknę alkoholu. Obiecuję. Zaklinam się i daję słowo.

Tak, jak za każdym razem, jak mam kaca.

Do następnego ;)

poniedziałek, 4 marca 2013

Przykro

Najpierw miało być na śmiesznie, o rozmowie dwóch świeżych studentek, podsłuchanej w autobusie. Potem miało być śmiesznie-smutno, o dziwacznych facetach, zagadujących na portalach. Ale ostatecznie będzie tylko smutno.

Każdy z nas widzi chyba co jakiś czas wypowiedzi takie, jak Lecha Wałęsy; komentarze krytykujące Władysława Kowalskiego i jego syna za to, że nie żyją w strachu; artykuły dowodzące, jaki to homoseksualizm jest obrzydliwy, zboczony i nienaturalny. A mnie już na to brakuje siły.

Z niemal pół tysiąca moich znajomych na facebooku, największą grupę stanowią radykalni chrześcijanie. I nie mam na myśli „moherowych beretów” - te są nieszkodliwe w porównaniu z ludźmi, wśród których się obracałem przez większość mojego dorosłego życia. Ci ludzie wiele mi dali i bardzo mi pomogli w czasie, kiedy pomocy potrzebowałem. Dlatego tak bardzo mnie boli, kiedy pierwszą rzeczą, jaką wita mnie każdy, KAŻDY kolejny dzień, jest jakiś kolejny homofobiczny komentarz, link do strony ostrzegającej przed gejowską propagandą, filmik o eks-geju, który definitywnie zmienił swoją orientację przez post i modlitwę, a w którym nikt zdaje się nie zauważać satynowych fatałaszków, w które jest odziany. Tak, chłopie. Zdecydowanie wyglądasz na heteryka.

Miałem napisać coś konstruktywnego, dojść do jakiś głębokich wniosków o ludzkiej naturze i zakończyć tekst promykiem nadziei, że może kiedyś nastanie czas, kiedy nie będziemy ze wszystkich stron bombardowani tym, jakimi to jesteśmy podludźmi, niegodnymi szczęścia i powinniśmy się wszyscy leczyć, albo jeszcze lepiej – pójść prosto do gazu, bo wtedy nikt się nie będzie musiał nami przejmować. Ale Szósty dzisiaj na siłce jebnął takim tekstem, że straciłem na to ochotę. Tak więc dzisiaj jest po prostu smutno, bezsilnie, w pewnym stopniu bezcelowo. Nie będzie mądrych wniosków. Tylko taki, że strasznie mi przykro.

niedziela, 3 marca 2013

Tysiąc

Dzisiaj mym pięknym oczom ukazał się ten oto widok:

Tak więc celebrując zbliżające się tysięczne wyświetlenie, którego sprawcą być może jesteś właśnie ty, drogi czytelniku (chyba, że jesteś botem gógla; co jest nie tylko niewykluczone, ale wręcz wielce prawdopodobne >.< ), pragnę ogłosić podjętą przeze mnie przed chwilą decyzję: przeprowadzam się do Nebraski. W trybie natychmiastowym. No, może nie natychmiastowym, ale jak tylko znajdę chusteczki i wytrę sobie... brodę.




Gimnastyka sportowa nigdy mnie szczególnie nie interesowała, a fenomen Harlem Shake'u osiągnął już taki stopień przesycenia, że strach lodówkę otworzyć, ale... kurde... ci kolesie...

niedziela, 24 lutego 2013

Trzeba było słuchać mamy...

Czemu wszyscy faceci to świnie? Nawet nie chodzi o to, że na wszystko patrzą przez pryzmat seksu [zauważmy celowe dystansowanie się autora od własnej płci], to mi się nawet podoba. Chodzi o nieuczciwość, egoizm i całkowity brak tego, co Latynosi nazywają cojones.

Czy tak trudno jest powiedzieć wprost – fajny jesteś, może pomiziamy się trochę, ale nie licz na coś głębszego, bo nie mam na to ochoty? Przynajmniej wtedy, zamiast być wkurzonym i rozżalonym, mógłbym się skoncentrować na niewątpliwie pozytywnym fakcie, że zaliczyłem [widzimy katastrofalnie nieudaną próbę zachowania jakiejkolwiek subtelności]. Ale nie, nawet tej małej przyjemności i satysfakcji mieć nie mogę.

Czy ja jestem po prostu taki młody i niedoświadczony, czy kompletnie naiwny, że jak spotykam faceta, to najpierw chcę go poznać; ocenić, czy jest porządnym człowiekiem, czy się nada na potencjalnego chłopaka, a dopiero potem ewentualnie idę z nim do łóżka? A jak już pójdę, to dlatego że jestem otwarty na coś więcej, niż sam jednorazowy seks, a nie po to, żeby mi się ktoś spuścił na klatę, zanim go nigdy więcej nie zobaczę?

Nie mam nic przeciw przygodnemu seksowi i nie oceniam nikogo, kto go uprawia – seks jest fajny! Po prostu ja w tej chwili w moim życiu szukam czegoś innego. Może jeszcze zgorzknieję i mi się odmieni, kto wie? Ale na razie jeszcze zupełnie wiara w miłość we mnie nie umarła i przede wszystkim chciałbym znaleźć partnera - kogoś, kogo będę mógł obdarzyć uczuciem. Tak, zanim kogoś takiego znajdę pewnie będę musiał przekopać się przez sterty nieodpowiednich facetów, ale czy naprawdę będę za każdym razem musiał się zastanawiać, czy koleś po spędzonej wspólnie nocy nie odpowiada na smsy dlatego, że ma pilny artykuł do napisania w pracy, bierze mnie na przeczekanie, bo nie chce wyjść na desperata, czy po prostu od początku chciał mnie tylko przelecieć i cześć. Albo czy sugeruje spotkanie u siebie, bo rzeczywiście ma nogę w ortezie, czy dlatego, że będzie bliżej do łóżka? [zauważalne nadużywanie nieistotnych szczegółów sugeruje, że autor utracił już całkowicie kontrolę nad pisanym tekstem] Czy ja proszę o zbyt wiele? Odrobinę szczerości?

Może nawet jakby mi rzucił prosto z mostu – choć się tylko poruchać! - to bym na to poszedł. Wiedziałbym chociaż czego się spodziewać!

A najgorsze jest to, że GejMama mi od początku mówił, że tak będzie, a ja nie wierzyłem. Nie, jednak nie. Najgorsze jest to, że teraz będzie się z tego powodu puszył i nadymał, a ja będę mógł tylko stwierdzić „tak, mówiłeś”...

piątek, 15 lutego 2013

Dzięki Ci, Panie, żeś stworzył 2KC!

Na przyszłe walentynki muszę sobie już znaleźć faceta, bo te singlowe imprezy się wymykają spod kontroli...

Żenujący żart prowadzącego, żeby tak pusto nie było:
Na czym śpi gej? - Na Jaśku.

sobota, 9 lutego 2013

Gonitwa, gonitwa

Napisanie nowej notki odkładałem tak naprawdę od czasu skończenia poprzedniej. Uświadomiwszy sobie jak bardzo była emo-jęcząca, niejasna i zapewne głęboko konfundująca, postanowiłem poczekać, aż wszystko się wyjaśni i przedstawić sytuację zawodowo-uczelniano-sercową jak już sam będę wiedział jak właściwie wygląda.

I jebs! Przeleciały sobie ponad dwa tygodnie, a stan mojego życia nadal niejasny jak piosenki Marcina Rozynka . Sytuacja zawodowa nadal jest niepewna. Sytuacja uczelniana nadal jest niepewna. Sytuacja sercowa... No, przynajmniej ta się rozjaśniła już raczej definitywnie, w dodatku zaledwie kilka godzin temu.

Napisał więc do mnie koleś – inteligentny, przystojny, ciekawy, oryginalny. Umówiliśmy się na randkę. Przedtem jednak poprosił mnie o ustalenie jednej zasady (cytuję): „że jak nie będzie nam coś pasowało i nie będziemy chcieli się spotkać, to powiemy to od razu, ok? Bo nie lubię sytuacji, że na spotkaniu jest ok, a później ktoś się nie odzywa, wolę jasne sytuacje". Powiedziałem – wporzo! Na taką zasadę mogę się zgodzić, ma to sens! Bez zbędnych, niepotrzebnych nadziei, niepewności i nieszczerości. Powiedziałbym, że tak wręcz powinno być przy każdej znajomości!

Nastąpiła zatem pierwsza randka – fantastyczna! Gadaliśmy kilka godzin o gotowaniu, filmach, muzyce, hipsterach, i innych pierdołach. Jedyną jego wadą zdawało się to, że mamy tak samo na imię i nasze dzieci (jak już założymy rodzinę i będziemy mieszkać razem w domku nad jeziorem) będą musiały się do nas zwracać dziwnymi przezwiskami, żeby było wiadomo o którego „Tatę” im chodzi.

Niestety, po pierwszej nastąpiła druga randka – dokładna jej odwrotność. Nudna, niezręczna, irytująca, upływająca pod znakiem „Nieeee wieeeeem... Ty coś zapropooonuuuj...”. W pewnym momencie stwierdził nawet, że najbardziej to ma ochotę wrócić do domu i się położyć spać (w sensie, samemu, żeby było jasne). Nadal w atmosferze niezręczności i mocno wkurwiającej, zimnej mżawki poszliśmy na zakupy do Biedronki (sic!), po czym w milczeniu wróciliśmy tramwajem do poszczególnych miejsc zamieszkania.

Postanowiłem poczekać. Zobaczyć co zrobi, dać mu szansę się wykazać. Po kilku dniach takiego czekania i braku jakiegokolwiek odzewu już byłem na pana „dajmy sobie znać od razu, jeśli coś będzie nie tak” mocno wkurwiony. GejMama powiedział, że drugie randki już takie są, że mam się nie przejmować, umówić się na trzecią. Skomentowałem więc kolesiowi nowe zdjęcie, że fajne, że przystojnie na nim wygląda i w ogóle. Podziękował. Tyle. Żadnego „a tak przy okazji, może się spotkamy, spróbuję zrekompensować ci ten ostatni raz i to, że byłem myślami gdzie indziej”, żadnego „przepraszam, byłem zajęty, choć chciałem się z tobą skontaktować”, ani nawet „sorry, to nie zadziała, dajmy sobie spokój”. Nic, kurwa! Ten sam koleś, który takie kontrakty mi przed randką spisywał!

W końcu, pouczony znowuż przez GejMamę, że „trzeba trochę pogonić króliczka”, spytałem prosto z mostu – co robisz dzisiaj wieczorem? ”No, w sumie to idę do kina ze znajomymi... Chyba że to będzie jutro, ale jeszcze nie wiem... Chociaż jutro jestem u rodziny na kolacji... I w ogóle... No...” Noż kurwa mać!

Umówiliśmy się wreszcie na spacer. Myślę sobie – będzie można pogadać swobodnie, ustalić dokąd właściwie z tym wszystkim zmierzamy i o co w ogóle chodzi. No i dostaję dziś smsa „Odsypiam tydzień pracy, nie za bardzo mam ochotę się spotykać”. Chuj, miarka się przebrała.

Tak, trzeba czasem pogonić króliczka, trzeba się zaangażować, trzeba pozdobywać, postarać się, napocić. Ale jeśli te wysiłki są jednostronne, jeśli druga osoba tylko sobie czeka, siedzi i obserwuje odstawiany taniec godowy, to jaki to ma sens? Jak to wróży, jeśli jedna osoba wkłada w znajomość pewien wysiłek, a druga jest totalnie oderwana?

Ja też chcę, żeby mnie ktoś czasem pogonił, pozdobywał, się napocił szukając moich względów. Postawił drinka, zaprosił na kawę, spojrzał głęboko w oczy. Nie mam nic przeciwko gonieniu tego króliczka, jeśli sam od czas do czasu nim będę. Ale koniec końców szukam faceta, nie pierdolonego gryzonia. Bo to już zoofilia.

Tak więc konkludując, trzeciej randki raczej nie będzie, a plany na Walentynki właśnie mi się zwolniły. Przynajmniej w tej jednej sferze życia mam jako-taką jasność.

czwartek, 24 stycznia 2013

Czasem nie cierpię dorosłego życia

Ludzie są niedobrzy, marzenia się nie spełniają, a błędy młodości nie mijają wraz z nią, lecz prześladują cię przez resztę życia, wychylając swój wstrętny łeb w najmniej oczekiwanym momencie.

Okazało się, że ze studiami nie będzie tak sielankowo, jak miałem nadzieję. Wręcz może w ogóle nic nie być. Pół godziny chodziłem dziś wte i wewte po korytarzu, zanim zdecydowałem się zapukać do drzwi gabinetu potencjalnej nowej promotor. Aż GejMama do mnie zadzwonił pogonić, więc pełny nerwów, choć również nadziei, wstąpiłem w progi. Pani profesor stwierdziła natomiast, że ale jak to? Że w tym roku, przecież jużstyczeń? Że jak to pan jest skreślony z listy studentów? Że pan nie ma statusu żadnego na uczelni w takim razie i jak ja mam pana do laboratorium wpuścić? Bez ubezpieczenia? Jak kogoś z ulicy? I że w ogóle jak pan chce do czerwca zrobić badania? I ja mam już dwie magistrantki, dwie doktorantki, a trzy następne już w kolejce na następny rok czekają, więc nie ma miejsca. Ale niech pan przyjdzie w środę, się jeszcze zastanowię.

Nie mówię, że to nie ma sensu. Choćby ze względów bezpieczeństwa dla tych, którzy już w laboratorium pracują - też bym przypadkowego kolesia nie wpuścił. Z drugiej strony, dziekanat twierdzi, że mam najpierw skończyć pracę, ustalić termin obrony, a dopiero potem mogę składać podanie o reaktywację. Tylko jak mam zrobić pracę badawczą, jeśli nie mam możliwości zrobienia badań? Tak sobie pomyślałem, że byłoby jednak dużo łatwiej, gdybym nie zaliczył swojego czasu tego piątego roku, po prostu by mnie cofnęli...

Jakby tego nie było dość, to od razu się pojawiają kolejne problemy! Nawet jeśli się wszystko jakoś powyjaśnia, to i tak „pisanie” pracy zajmie co najmniej rok, jeśli nie półtora. Jak ja się przez ten czas utrzymam, siedząc na uczelni po 5-6 godzin dziennie? No i do tego czasu będę już za stary, żeby mnie przyjęli do tej drugiej szkoły, gdzie mi się marzyło pójść. Tak więc stanąłem przed rozdrożem, a jeśli wybiorę jedną drogę, druga zamknie się już na zawsze. Pójść za rozsądkiem, dostać dyplom i nie martwić się więcej, że potencjalny pracodawca spyta „A więc jest pan magistrem?”, ale za to zrezygnować z marzenia? Czy też olać jednak to wszystko, wyjechać do innego miasta, pójść do drugiej szkoły i za trzy lata mieć niewielką szansę na dostanie ciężkiej, niskopłatnej, choć wymarzonej i kreatywnej pracy?

Po powrocie z uczelni jedyne, na co miałem ochotę, to walnąć się na wyrko, leżeć i się wyłączyć, nie myśleć, uciec gdzieś z tego głupiego, niesprawiedliwego świata.

I to w takim momencie pisze do mnie ten zajebiście fajny koleś na kumpello, na którego już jakiś czas mam oko. I jak ja mam mu niby w tym stanie szarmancko i inteligentnie, choć z nutą zawadiackiej zadziorności odpisać? :(

wtorek, 22 stycznia 2013

Dzień Dobry. Ja bym się chciał reaktywować!

„Dzień Dobry. Ja bym się chciał reaktywować!” Tak właśnie powiedziałem prosto z mostu, wchodząc do Dziekanatu mojego dawnego wydziału, na co młoda pani za biurkiem spojrzała na mnie wielkimi, pełnymi przerażenia oczami. Musiała zacząć tam pracować w ciągu tych ostatnich dwóch lat, kiedy mnie nie było, bo jej kompletnie nie kojarzyłem. I chyba mam rację, bo tylko z przestrachem spojrzała na siedzącą obok, starą, dobrą panią Grażynkę, która od razu wiedziała co robić. Zaliczony piąty rok, to trzeba tylko skończyć magisterkę, ustalić termin obrony i napisać wtedy podanie. Żadnych różnic programowych (Yes! Yes! Yes!). To plus.

Sprawa się trochę skomplikowała, kiedy nie wprost dałem do zrozumienia, że nie obraziłbym się, gdyby dało się zmienić promotora. Nie wspomniałem oczywiście o tym, że nie tylko mój dawny promotor i opiekun mieli mnie głęboko w dupie, ale i okres mojej interakcji z nimi przypadał akurat na najcięższy czas mojej depresji i za chuja nie mam zamiaru kiedykolwiek przebywać z nimi w jednym pomieszczeniu, a co dopiero spędzać w pobliżu któregoś z nich 5-6 godzin dziennie przez następne pół roku, bo tak wygląda robienie magisterki na moim kierunku. Tak, czy inaczej – jeśli chciałbym zmienić promotora, to musiałbym przedstawić moją sprawę bezpośrednio panu dziekanowi. O, tam idzie pan dziekan, proszę z nim porozmawiać! Na to moim oczom ukazała się grupka trzech profesorów, których nazwisk już od dawna nie pamiętam, mimo że z każdym miałem swojego czasu jakieś zajęcia, zmierzających szybkim krokiem do wyjścia. Moje wnętrzności skręciła natomiast narastająca panika, wynikła z dwóch myśli, które mnie w tym momencie naszły. Po pierwsze – który jest teraz, do cholery, dziekanem? Trochę wstyd pytać, bo to mimo wszystko szef wszystkich szefów, jeśli chodzi o wydział, który niby skończyłem. Drugą natomiast, równie przerażającą myślą, było – mam na sobie fioletową bluzę z kapturem i koszulkę z czaszką. Mam rozmawiać z dziekanem, mającym zadecydować moje być-albo-nie-być, ubrany W TEN SPOSÓB! Nie ma mowy! To wie pani co, pan dziekan wygląda na zajętego, to ja może jutro przyjdę? Wporządkuświetniedowidzenia! I czmychnąłem stamtąd ile sił w nogach, po drodze upewniając się, że biorę inne schody, niż trójka potencjalnych panów profesorów dziekanów. Wrócę jutro, ubrany bardziej... neutralnie. Tak, to jedyny powód, dla którego dzisiaj tego nie załatwiłem, tylko bóg mnie może sądzić, weź się odwal, sam się boisz!

Uff... Wygląda na to, że może, jeśli tego nie zjebię, to będę miał magistra. Trzeba tylko oddychać głęboko i nie panikować. Tak.

A z wiadomości bezapelacyjnie pozytywnych – mój laptop wrócił z naprawy, hurra! hurra! hurra! No, to niech się najróżniejsze fellello szykują, bo wyruszam na łowy! Jak tylko przejrzę aktualne grupy badawcze na wydziale i wybiorę sobie jakiegoś nowego promotora. I sprawdzę kto, do ciemnej dżumy, jest moim dziekanem!

czwartek, 17 stycznia 2013

Ci wspaniali mężczyźni...

Hurra! Szósty, słysząc o mojej niedoli, pożyczył mi laptopa na czas, kiedy moje maleństwo jest w naprawie! Także jednak notka będzie szybciej, niż się spodziewałem.

A będzie dziś o facetach. Tak ogólnie - tych, co ich rano można spotkać w tramwaju, albo na ulicy, albo w barze. Tych, co ich się ogląda na zdjęciach, w kolorowych czasopismach, albo reklamach bielizny, czy innych tam  pianek do golenia. Tych, co wyskakują w wyszukiwarce na fellello, czy innych tego typu dziwolągach. No dobrze, tak naprawdę będzie tylko o tych ostatnich. A tak naprawdę naprawdę, to będzie o mnie, bo przecież kto, jak nie ja ma być w centrum uwagi (ale o tym w następnym poście będzie).

Zauważyłem mianowicie w swoim zachowaniu pewną ciekawą prawidłowość. Niektórych kolesi mam tendencję może nie tyle skreślać na dzień dobry, co raczej odhaczać z góry w kategorii "raczej nie, chyba że sam do mnie napisze i będzie mu bardzo, bardzo zależało". Faceci tacy dzielą się na dwie podgrupy. W pierwszej znajdują się ci, którzy po prostu mi się nie podobają - bo za niski, za wysoki, za gruby, za chudy, za łysy, za owłosiony, zbyt przemądrzały, bo nie potrafi dobrze jednego zdania po polsku napisać, albo, jeszcze gorzej, tym jednym zdaniem jest "Napisz, a się przekonasz" w rubryce "O sobie" (kurwa, jak mnie to irytuje!). Normalne - nie zagadam do kolesia, który w jakiś sposób mnie nie zainteresuje, nie pociągnie ku sobie.

Druga kategoria jest natomiast trochę... dziwniejsza. Otóż do tej grupy trafiają faceci, którzy podobają mi się za bardzo! Młody, mega przystojny blondyn patrzy się na mnie z monitora, a gdy już zdołam oderwać wzrok od głębokich jak dwa jeziora, turkusowych oczu i zerknąć na pozostałe jego zdjęcia, okazuje się mieć również klatę, że Michael Phelps może tylko pozazdrościć, tyłek, że parchate myśli same automatycznie przychodzą do głowy i w ogóle cud, miód, reklama fitnessu. Ogarnięty z tego, co ma w opisie też się wydaje, nie żeby na tym etapie miało to jakiekolwiek znaczenie, bo i tak zbyt zajęty jestem wycieraniem brody, bo się znowu ośliniłem za bardzo.

I czy ja zagadam do takiego? Oczywiście, że nie! Bo czemu by miał odpowiedzieć, lub nawet spojrzeć na kolesia, jak ja? Widać, że coś ćwiczy, jest aktywny fizycznie, a ja w nogę nawet grać nie potrafię, a brzuszek zwisa sobie radośnie. Co, jeśli mu się nie spodobam? Albo ten trochę dojrzalszy koleś, dorosły mężczyzna, poważny człowiek na pewno. Co jeśli będę dla niego zbyt niedoświadczony, zbyt niedojrzały? A ten fajny misiek, jak archetyp skandynawskiego wojownika-obrońcy? Co jeśli stwierdzi, że jestem dla niego za mało męski? Za mało zdecydowany?

Czy to tylko ja i moje niebywałe kompleksy, czy inni faceci też tak mają?

W sumie jest jeszcze trzecia kategoria - koleś taki a-ku-rat, przystojny, rozgarnięty, w moim typie, chociaż skromny. Tekst na podryw, zabawnie i inteligentnie nawiązujący do czegoś, co przeczytałem na jego profilu, sam przychodzi do głowy... Napiszę do niego. Ale jutro, dzisiaj jest za późno. Albo pojutrze, bo mam coś do zrobienia. A potem do znajomych idę... Aż pewnego dnia przychodzi ten moment: zakasuję rękawy, siadam do kompa i... "Użytkownika nie znaleziono". Ech...

sobota, 12 stycznia 2013

Bycia skrzydłowym uczyłem się od Barneya Stinsona

Aaaahhh! GejMama (znany szerszym kręgom jako Anioł) jest taki... świetny i wspaniały, i przystojny! Eeee... Jest, hmmm... (jak to było?) doskonały i każdy chciałby mieć takiego partnera i w ogóle... I jeszcze jest, ummm... (niech no sprawdzę...) jedynym promieniem słońca w cieniu gejowskiego życia. O! I skromny jest. Niebywale skromny. Tak skromny, że by sam na swój temat nic takiego nie napisał. W życiu.

Naprawdę, że taki byczek fajny nie ma faceta to jest karygodne! Panowie z Poznania powinni się wstydzić! Bić się o niego powinni!

O! I jeszcze... skończył Bardzo Prestiżowe Studia, więc furę siana będzie zarabiał! Kto by nie chciał takiego kasiastego partnera?

I jest duuuży!... Wysoki! W sensie, że wysoki! Nie w żadnym innym sensie. Znaczy, w sumie to nawet nie wiem, może i jest duży w tym innym sensie, nigdy nie wiadomo... (psssst... chłopaki, mam na myśli penisa! *mrug, mrug*)

Eeee... I to chyba tyle. Reasumując moją tezę, chciałbym wyciągnąć z wyżej wymienionych przykładów wniosek, że generalnie rzecz ujmując jest fajnym kandydatem na faceta... No!

Dobrze cię zareklamowałem, Anioł? O to ci chodziło, nie?

:(

Wracamy z Szóstym z siłki, zaglądamy do Macka, bo jakoś musimy te ćwiczenia zbilansować niezdrowym jedzeniem przeciaż. Gadamy o żywieniu, studiach, manipulacji, polityce, społeczeństwie. I w trakcie rozmowy pada to stwierdzenie, które każdego homoseksualistę musiało co najmniej raz w życiu ugodzić w bok, tak akurat pod żebro.

"Ja nie jestem homofobem. Po prostu nie lubię gejów."

Tak mi się zwyczajnie smutno wtedy zrobiło.

piątek, 11 stycznia 2013

Trochę zbyt osobiście

Notka miała być narzekaniem na brak czasu, na własne lenistwo, na zimowy marazm. Wyszło... coś innego. Coś o wiele za bardzo osobistego i smutnego. Na tyle, że zastanawiałem się, czy w ogóle umieszczać to tak na widoku. I mimo wszystko to zrobię, bo to część mnie i powód, dla którego w ogóle ta strona istnieje.

Tak więc nie ma, że nie ostrzegałem. Reszta w rozwinięciu.

wtorek, 8 stycznia 2013

Tejk mi tu e gej bar!

Chciałem napisać, że nigdy nie byłem w barze gejowskim.

Ale potem sobie przypomniałem, że owszem, byłem raz. Poszedłem do poznańskiego Hallo Cafe, wypiłem jedno piwo, posiedziałem w niebywale niezręcznej ciszy i wyszedłem. Nie wiem dlaczego tak zrobiłem, ani po co. Chyba żeby się oswoić z myślą wybrania do branżowego lokalu, mieć za sobą „pierwszy kontakt”. Nic się nie działo, do nikogo nie zagadałem, nikt do mnie nie zagadał bo i niewiele było w barze luda. Równie dobrze mógłby to być zwykły, heteronormatywny pub.

Ale wtedy przypomniałem sobie, że przecież w Krakowie ze znajomymi byliśmy dla jaj w Coconie. Tylko jeden chłopak z całej naszej paczki był otwarcie gejem, to on nas tam ściągnął i to on, jako jedyny, sam nie przyszedł. Wtedy jednak nawet nie zacząłem się jeszcze oswajać z moim homoseksualizmem, więc ponownie - równie dobrze mógłby to być zwykły, heteronormatywny pub. Z penisami na suficie.

Wtedy jednak przypomniałem sobie, że przecież swojego czasu jeden znajomy wyciągnął mnie na karaoke do Elektrowni. To było krótko po zarejestrowaniu się na kumpello i przypadkiem wszedłem na jego profil, bo zobaczyłem chłopaka z gitarą. Bliższe przyjrzenie się twarzy na zdjęciu i... o, kurwa! Ty jesteś gejem? Przestraszyłem się wtedy strasznie, już chciałem profil skasować, ale w końcu stwierdziłem – co tam! Najwyżej będzie niezwykle niezręcznie. Było. Ale nie było się czego bać.
Z tym, że do wspomnianego lokalu poszliśmy na karaoke. Więcej informacji mi nie podał. Wygląd miejsca był ponury, jak to w takim barze, nic szczególnego. Zorientowałem się, że to chyba jakaś branżówka dopiero po kilku piwach, gdy w progi wstąpiła niebywale brzydka drag-queen. Oprócz tego mógłby to być zwykły pub.

Skoro już o jednak o drag queen mowa, to uświadomiłem sobie, że w czasie odwiedzin u Czerwonej w Anglii, byliśmy najwyraźniej w kilku gejowskich lokalach na słynnym Canal Street w Manchesterze. Z tym, że te lokale są... nie takie, jak bym sobie to wyobrażał. Owszem, są drag queen (śliczne! Nie to co tutaj, nieogolone, z obwisłymi cyckami i nierównym makijażem!). Są napakowani, krępi kolesie w żonobijkach trzymający się nawzajem za biodra na zapchanym tak, że szpilki nie da się wcisnąć parkiecie. Są tęcze tu, czy tam i faceci w średnim wieku, mówiący sobie per „koleżanko”. Ale jakieś dziewięćdziesiąt procent stanowią tutaj heteroseksualiści. Bo w kraju na tyle postępowym, co Anglia, gej bary to już nie są nisze, gdzie może ukryć się w bezpiecznym kącie pedałek co dopiero chciałby mieć pierwszego faceta, albo starszy tatuś, szukający młodej dupy. Tę rolę przejął internet. Tamtejsze gej bary są miejscami kultowymi, częścią historii tego społeczeństwa, które znać wypada i do których się przychodzi, żeby się bawić w dobrej, luźnej atmosferze. Czegoś takiego w Polsce nie ma. Więc nie były to może zwykłe, heteronormatywne puby, a bardziej zjawiska kulturowe.

Tak więc wychodzi na to, że w moim homoseksualnym życiu, nigdy nie byłem świadomie w barze gejowskim. A chciałbym. GejMama obiecał, że mnie kiedyś zabierze. Zobaczymy.

niedziela, 6 stycznia 2013

Dziś są twoje urodziiiiiny...

W tym roku na urodziny sprezentowano mi, tudzież sam sobie sprezentowałem, wyszczególnione na poniższej liście pozycje:

  • zerwanie z chłopakiem, który nie chciał żeby go nazywać moim chłopakiem, bo przecież zwykli kumple geje też mogą co dzień się spotykać, pisać do siebie i posuwać się od tyłu, co w tym dziwnego? No, skoro nie chciał być moim chłopakiem, to teraz już na pewno nie będzie.
  • spotkanie z GejMamą po roku nie widzenia się, dowodzące, że jednak kumple geje się nie posuwają od tyłu, tylko siedzą sobie przy piwku i gadają o życiu
  • terminarz, jako element ogarniania się
  • biby noc w noc, z czego wkrótce narodzi się kolejny punkt listy: Marstkość Wątroby
  • gadanie z Czerwoną o Doctor Who i z Niebieskim o Avengers Alliance
  • list motywacyjny po angielsku do tej firmy, w której Max mnie miał polecić i juuuuż widzę, jak to robi (i to ja się mam ogarnąć?)
  • bloga, żebym się pouzewnętrzniał
  • ciasto od Czwartej
  • po dupie od Trzeciego, Szóstego i kuzyna Szóstego (muszę dla niego jakąś ksywę znaleźć)
  • Psylocke może w Avengers Alliance?
  • na Smallworlda jeszcze czekam :P

No i żenujący żart prowadzącego, tematycznie:
W wannie siedzi trzech pedałów. Który siedzi w środku? Ten, który ma urodziny.

Piłeś - nie pisz! cz. 2

Chlaliśmy wczoraj z Drugą, Trzecim, Szóstym i kuzynem Szóstego. Odczuwam dogłębne konsekwencje tego faktu dzisiaj od samego rana. Na dodatek się dowiedzieli, że mam urodziny i w ramach podlewanych alkoholem pijackich zwierzeń przyznałem, że na osiemnastkę swojego czasu nie dostałem po dupie, jak wiekowa tradycja by nakazywała. Więc nadrobiłem. I o ile wiem teraz, że spanking to nie jest mój fetysz, to gdzieś w zakamarkach świadomości się uśmiecham ukradkiem z takiej drobnostki. Bo to znaczy, że nie wszystko jeszcze zmarnowane; że mimo łysienia, tycia, krótkowidzenia i innych symptomów wieku starczego jeszcze mogę odrobić, nadgonić, wyrównać brak doświadczeń. Kiedyś powiedziałem Czerwonej jakie to dla mnie frustrujące, że mając ćwierć wieku na karku przeżywam dopiero to, co wszyscy inni mieli już za sobą jako nastolatki. I rzeczywiście, czasem to jest frustrujące jak się spojrzy ile jeszcze do nadrobienia zaległości życiowych. Ale są też takie chwile, kiedy się zerknie wstecz i widzi ile już się osiągnęło, ile dobrych chwil, ile przezwyciężonych lęków, ile rozniesionych przeciwników. Zawsze marzyłem, żeby zajść na szczyt, ale pokonanie nawet pierwszego pagórka wydawało się niemożliwe. Teraz owszem, droga pod górę jeszcze daleka, ale jaka już piękna za mną panorama – tamto wzgórze, tamta ścieżka, tamta półka, tamten most. Znam ich nazwy, znam ich posmak, za paznokciami mam z nich brud, na ubraniu ich kurz, w nosie ich zapach.

Ale się, kurwa, poetycko zrobiło. A zaczynaliśmy od rypania w dupę.

A tak a propos tego tematu - w trakcie tejże imprezy i obowiązkowego serfowania po jutubie natrafiliśmy na jeden taki filmik. Jakaś parodia teledysku, czy coś, nie pamiętam szczegółów; zresztą nie one tutaj ważne. Ważne jest to, że dwóch kolesi w filmiku, przez jakieś pół sekundy się obejmowało. Dla draki, dla śmiechu, bo cioty takie przecież zabawne, ha ha – nieistotne. Szósty nie był w stanie tego widoku znieść i zaczął wygłaszać swoje poglądy, że pedałów to by wszystkich powystrzelał. Druga na to jako oddana hipsterka się oczywiście sprzeciwiła, że no jak, no przecież nie, no jak tak można. Naturalnie żadnej wagi nikt do jej sprzeciwów nie przywiązał, bo to Druga, ona jest dziwna i lewacka, i mimo tak głębokiej znajomości kultury wszelakiej stanowiska swojego logicznie uargumentować nie potrafi.
Taka tolerancja „bo tak trzeba” jest swoją drogą równie irytująca, jak homofobia. Żadne z nich nie ma znajomych-gejów, żadne nie wie co to znaczy, jak to wygląda, jakie są problemy i z czym to się w ogóle je. Szósty nienawidzi pedałów, bo tak go wychowali, Druga jest tolerancyjna, bo tak ją wychowali. Zero własnego myślenia. Zero własnej opinii. No sorry.
Za to Trzeci mnie zaskoczył pozytywnie. Spojrzał na Szóstego opatentowanym Wzrokiem Trzeciego i pokręcił tylko głową z dezaprobatą. To dla mnie znaczyło więcej, niż całe obruszenie Drugiej. Nie pierdolił, nie kombinował, nie wymyślał, tylko pokręcił głową. Nie zna się, nie miesza, wie tylko że gej też człowiek i się do niego nie strzela. Kiedyś mu za to podziękuję. W ogóle chyba jemu pierwszemu z ekipy w końcu powiem. Ale na to przyjdzie jeszcze czas. I na Szóstego też. Głupio mu potem będzie, że tu takie teksty puszczał, a na dobranoc to mnie przytulał i życzył Wszyszkieho Naleszszego. Tak będzie. Zobaczycie.


Piłeś - nie pisz!

Podobno na kacu się nie powinno jeździć, bo to tak, jakby się prowadziło po pijaku. Ale nikt nie wspominał o pisaniu (niestety)!

Kac i zakwasy – mordercze kombo, które drugi już dzień jest moim udziałem. Tak to jest, jak się ma szóstkę współlokatorów, z jednej strony porządnych ludzi, a z drugiej imprezowiczów, że ho ho! Na dodatek jeden mnie wyciąga na siłownię.

Nie spodziewałem się w czasach młodzieńczych, że tak będzie moje życie wyglądało bliżej trzydziestki, niż dwudziestki. Nie mówię, że jest źle, po prostu – inaczej, niż się spodziewałem. Na pewno jestem szczęśliwszy, niż gdybym poszedł drogą, która była mi w głowę wbijana od dzieciństwa. Nie pij, nie pal, nie pyskuj, ucz się, bądź grzeczny, szanuj czas i pieniądz... Zębów nie myj, tego mnie matka alkoholiczka i ojciec psychopata nie nauczyli. Teraz wydaję małą fortunę na kanałówki. Złomu też nie zbierałem.

Ten ostatni rok był zdecydowanie rokiem otwarcia. Otwarcia umysłu, duszy, serca... i rozporka. No co, taka prawda. Przewartościowuję się. A raczej – zaczynam dopiero widzieć, że to wszystko, do czego wartość zawsze przywiązywałem, tak naprawdę za dużo wartości nie ma. W ogóle ideały mają trochę zawyżoną cenę na rynku. Tak, fajnie je mieć, ale nie mam zamiaru za nie płacić szczęściem. Kiedyś tak myślałem. Że muszę być nieszczęśliwy, żeby być dobrym człowiekiem. Naprawdę byłem posranym dzieciakiem.

Za długa ta notka się robi, a tyle jeszcze do przelania w słowa. Podzielę chyba na pół, resztę dokończę później. Podbije mi się licznik przynajmniej ;)

A to o ojcu – psychopacie zaśmierdziało strasznie gimbazą i czuję, że się muszę wytłumaczyć. Ale to chyba innym razem, bo jak rozkopię temat, to już nie zakopię.

sobota, 5 stycznia 2013

Trzeba się ogarnąć!

To także tego...
Trzeba się ogarnąć! Tak ogólnie, z życiem, ze sobą. Zacząć robić to, na co ma się na tym świecie ochotę. W ogóle cokolwiek zacząć robić!
Zadbać o swoje marzenia. Nie takie typu latający dywan, takie bardziej przyziemne: tym się chcę w życiu zajmować, to mi przynosi radość, tamto mi daje satysfakcję. Czerpać z chwili; tych krótkich momentów, które coś dają. A jeśli nic nie dają, to tak to wszystko zorganizować, żeby dawały.
Nie patrzeć przez pryzmat uprzedzeń; nawet takich, o których nie wiem, że sam je mam. Wyjść naprzeciw światu, doświadczeniom, nawet owoców morza kiedyś spróbować.
Śpiewać, tańczyć, milczeć, podpierać ścianę. Stać w miejscu, iść naprzód, oglądać się na boki, latać, pływać, cwałować, zakopać się w piasku na plaży i leżeć.

Bloga pierwszego od jakiś pięciu lat postanowiłem zacząć, bo tak. Bo mogę. Kto mi zabroni? A co!
Kiedyś dużo pisałem – nie tylko w internecie. Miałem wyobraźnię, lekkie pióro i przede wszystkim sprawiało mi to przyjemność. Teraz już nie. Częściowo dlatego, że wyszedłem z wprawy (a przy mojej wybujałej ambicji, stosującej się do najbardziej nawet przyziemnych czynności, jak czegoś nie zrobiłem idealnie, to znaczy zrobiłem to beznadziejnie), częściowo dlatego, że bycie szczerym mnie dużo kosztuje, a bycie nieszczerym gdzieś później w tyle głowy się odzywa żalem i psuje całą frajdę.

Tak więc, korzystając z porady Levniego Yilmaza, robię coś; robię cokolwiek. Ogarniam się.

A żeby notka nie wyszła nadto poważna i pompatyczna, żenujący żart prowadzącego, ku poprawie humoru:
Przychodzi dipol do dipola i mówi:
  • Masz moment?

Wstyd mi, że aż tak mnie to śmieszy :D