Ludzie są niedobrzy, marzenia się nie
spełniają, a błędy młodości nie mijają wraz z nią, lecz
prześladują cię przez resztę życia, wychylając swój wstrętny
łeb w najmniej oczekiwanym momencie.
Okazało się, że ze studiami nie
będzie tak sielankowo, jak miałem nadzieję. Wręcz może w ogóle
nic nie być. Pół godziny chodziłem dziś wte i wewte po
korytarzu, zanim zdecydowałem się zapukać do drzwi gabinetu
potencjalnej nowej promotor. Aż GejMama do mnie zadzwonił pogonić, więc pełny nerwów, choć również nadziei, wstąpiłem w progi.
Pani profesor stwierdziła natomiast, że ale jak to? Że w tym roku, przecież jużstyczeń?
Że jak to pan jest skreślony z listy studentów? Że pan nie ma
statusu żadnego na uczelni w takim razie i jak ja mam pana do
laboratorium wpuścić? Bez ubezpieczenia? Jak kogoś z ulicy? I że
w ogóle jak pan chce do czerwca zrobić badania? I ja mam już dwie
magistrantki, dwie doktorantki, a trzy następne już w kolejce na
następny rok czekają, więc nie ma miejsca. Ale niech pan przyjdzie
w środę, się jeszcze zastanowię.
Nie mówię, że to nie ma sensu.
Choćby ze względów bezpieczeństwa dla tych, którzy już w
laboratorium pracują - też bym przypadkowego kolesia nie wpuścił. Z drugiej strony, dziekanat twierdzi, że mam
najpierw skończyć pracę, ustalić termin obrony, a dopiero potem
mogę składać podanie o reaktywację. Tylko jak mam zrobić pracę
badawczą, jeśli nie mam możliwości zrobienia badań? Tak sobie
pomyślałem, że byłoby jednak dużo łatwiej, gdybym nie zaliczył
swojego czasu tego piątego roku, po prostu by mnie cofnęli...
Jakby tego nie było dość, to od razu
się pojawiają kolejne problemy! Nawet jeśli się wszystko jakoś
powyjaśnia, to i tak „pisanie” pracy zajmie co najmniej rok,
jeśli nie półtora. Jak ja się przez ten czas utrzymam, siedząc
na uczelni po 5-6 godzin dziennie? No i do tego czasu będę już za
stary, żeby mnie przyjęli do tej drugiej szkoły, gdzie mi się marzyło
pójść. Tak więc stanąłem przed rozdrożem, a jeśli wybiorę jedną drogę, druga zamknie się już na zawsze. Pójść
za rozsądkiem, dostać dyplom i nie martwić się więcej, że
potencjalny pracodawca spyta „A więc jest pan magistrem?”, ale
za to zrezygnować z marzenia? Czy też olać jednak to wszystko,
wyjechać do innego miasta, pójść do drugiej szkoły i za trzy
lata mieć niewielką szansę na dostanie ciężkiej, niskopłatnej,
choć wymarzonej i kreatywnej pracy?
Po powrocie z uczelni jedyne, na co
miałem ochotę, to walnąć się na wyrko, leżeć i się wyłączyć,
nie myśleć, uciec gdzieś z tego głupiego, niesprawiedliwego świata.
I to w takim momencie pisze do mnie ten
zajebiście fajny koleś na kumpello, na którego już jakiś czas
mam oko. I jak ja mam mu niby w tym stanie szarmancko i
inteligentnie, choć z nutą zawadiackiej zadziorności odpisać? :(