sobota, 16 listopada 2013

Hańba, zdrada, Targowica!

Trzeci wrócił z Holandii i wpadł tradycyjnie na weekend zjazdowy na chatę przekimać u Szóstego. Było fajnie, popiliśmy, powygłupialiśmy się, powspominaliśmy stare czasy, ponarzekaliśmy na nowych współlokatorów, poopowiadaliśmy sobie co się u kogo działo przez te ponad cztery miesiące od kiedy się widzieliśmy. Było spoko. W pewnym momencie, prowadzony może alkoholem, może zmęczeniem całym tym teatrzykiem z udawaniem kogoś, kim nie jestem, postanowiłem się wyoutować wreszcie przed Szóstym. Więc go zabrałem do pokoju, posadziłem naprzeciw siebie i powiedziałem:
- Jestem gejem.

poniedziałek, 21 października 2013

Przetasowania

Na mieszkaniu nastąpiła zmiana warty. Pierwsza skończyła studia i wyniosła się kto wie gdzie. Nie, żeby mnie to jakoś szczególnie obeszło, bo z nią kontakt miałem najmniejszy z całej ekipy. Większy efekt na mnie odniosły niezależne wyprowadzki za chlebem Trzeciego i Piątego - jedynych de facto osób, przed którymi miałem odwagę wyjść z szafy. Druga z Szóstym przestali się ruchać po kątach, tylko wprowadzili wspólnie do jednego pokoju, a w mieszkaniu pojawili się Ósmy, Dziewiąta i Dziesiąta. I o ile Dziewiąta zapowiada się póki co jako powtórka z izolującej się Pierwszej, to z pozostałą dwójką nowych współlokatorów już udało mi się wypić piwko, albo dwa. Albo siedemnaście. Ósmy to taki typ kolesia, który wygląda i zachowuje się jak rozgotowane, ciepłe kluchy z majonezem i dlatego zapewne czuję wwiercający mi się w mózg dysonans poznawczy, gdy widzę jakie tłumy znajomych zwalają mu się na pokój co drugi wieczór na imprezę, libację, lub przynajmniej posiadówę. Dziesiąta to z kolei wiecznie uśmiechnięta, pulchna (bardziej mentalnie, niż fizycznie) studentka pierwszego roku (losie, jaki ja jestem stary!), niezwykle sympatyczna w swojej lekkiej nieporadności.

Ten cały wstęp nie świadczy o moim totalnym oderwaniu od rzeczywistości i nie, nie uważam, że zmiany personalne w mieszkaniu mojem są wyczekiwanym powszechnie z wielką niecierpliwością niusem, ale chciałem wprowadzić pewną drobną choć dozę kontekstu. (A poza tym uważam, że zmiany personalne w  mieszkaniu mojem są ewidentnie wyczekiwanym powszechnie z wielką niecierpliwością niusem.)
Podczas jednej z takich nasiadówek, dowiedziawszy się, że znajoma Ósmego poszukuje współlokatorki do własnego mieszkania, rzuciłem niby od niechcenia, że znajoma mojego chłopaka poszukuje akurat pokoju. Kiedy już dotarł do nich sens tych słów, na twarzach większości obecnych pojawił się wyraz niepewności, połączonej z zakłopotaniem, ale już byliśmy zbyt zajęci omawianiem metrażu, czynszu i lokalizacji, by dać im chwilę na zadawanie dziwnych pytań w stylu "Ale że co?". No i... żyję jakoś. Nic się nie stało, nie ma niezręcznej atmosfery, a nawet nie trzeba było organizować wielkiej akcji coming outowej i robić z tego gigantycznej sprawy. Więc dlaczego tek ciężko i mozolnie idzie wyoutowanie się przed Szóstym na przykład? Pomyślałem sobie, że może to kwestia tego, że niemal nieznajomym łatwiej o tym powiedzieć, wspomnieć gdzieś w rozmowie jako po prostu część życia, a nie nic wielkiego. Ale tutaj pojawia się kolejny paradoks, bo nie zawsze tak przecież jest.

Od pewnego już czasu przymierzałem się do powiedzenia ekipie, z którą od kilku lat systematycznie spotykam się w celach nerdowsko-rozrywkowych i chociaż de facto to mój brat przypadkowo mnie przed nimi wyoutował, to dużo łatwiej przyszło mi to, niż wyjście z szafy wśród kolegów z nowej pracy, z którymi też zawiązałem fajne relacje, a których znam ledwo parę miesięcy.

Z czego wynikają takie sprzeczne sytuacje? Szczerze? Nie mam pojęcia. Pewnie jaki psycholog, lub socjolog, który prowadził badania nad zjawiskiem coming-outu byłby to w stanie to jakoś wytłumaczyć, zwrócić uwagę na to od czego to zależy. Ja nie.

A może to po prostu kwestia znalezienia się w odpowiednim miejscu, w odpowiednim czasie z odpowiednimi ludźmi? Kto wie, mam nadzieję tylko, że na piknik pracowniczy już nie będę musiał wymyślać historii dlaczego nikogo nie przyprowadziłem jako osoby towarzyszącej.

sobota, 5 października 2013

Na filozoficzną rozgrzewkę.

W związku z przeciągającą się przerwą w aktualizowaniu bloga i w celu stopniowego, a zarazem płynnego przejścia do częstszego pisania nowych notek, postanowiłem na początek zmierzyć się z tematyką, która byłaby stosunkowo błaha, prosta, niewymagająca głębokich, cerebralnych wywodów i filozoficznych rozmyślań. Porozmawiajmy zatem o sensie życia.

Przyjemność. Życie wieczne. Użyteczność społeczna. Połączenie z absolutem. Rozprzestrzenianie genów i podtrzymywanie gatunku. Nic w ogóle. Ta, czy inna filozofia (tudzież religia) taki, lub inny sens życia przedstawia i - że użyję nowoczesnego słowa, jednego z tych co to dzieciaki teraz gadają - lansuje jako należyty. Jako człowiek swojego czasu głęboko religijny i wychowany w nastawieniu wszechogarniającej martyrologii polskiej, zawsze uważałem, że żeby mieć życie "zaliczone", trzeba się czemuś oddać. Najlepiej jakiemuś oderwanemu od rzeczywistości, wyższemu konceptowi prawdy, dobra i ascezy, poświęcając swój indywidualny byt na rzecz wznioślejszych ideałów. Ćwierć niemalże wieku zajęło mi zorientowanie się, że gówno się z takiego życia ma, a całe to poświęcenie jest na nic, bo nic z niego na koniec nie wynika. Społeczeństwo - czy jestem, czy mnie nie ma - idzie naprzód (lub w tył) takim samym w miarę tempem; istoty absolutne (o ile takowe istnieją), są zbyt zajęte spuszczaniem się nad własną absolutnością; kraj, gdyby znał szczegóły moich poglądów, orientacji i natury z chęcią by mnie ze swoich progów najwyraźniej eksmitował. Bohaterów kocha się tylko po śmierci, ale wtedy to już chuj mi z tego przyjdzie.

Taki moment klarowności chyba przyszedł, kiedy się zorientowałem, że wszyscy ludzie, którzy byli bliscy w moim życiu albo by się ode mnie odwrócili, albo próbowali zmienić z powrotem w kogoś innego, gdyby poznali mnie po prostu takim, jakim jestem. Wróć, nie "by próbowali". Nawet nie "próbowali", tylko po prostu to robili. Wbrew temu, że każdy w dzisiejszych czasach powtarza: "Bądź sobą! Nie udawaj kogoś, kim nie jesteś!", tak wielu ludzi zaakceptuje cię tylko wtedy, gdy to "bycie sobą" będzie takie, jakie im odpowiada. Tak więc stanąłem przed nie lada dylematem, bo ci, którzy podzielają moje ideały, właśnie przez te ideały nigdy nie zaakceptują mnie takim, jakim jestem. Ba, sam się nawet nie zaakceptuję, bo nie akceptowałem się przecież nigdy. Co tu robić, co tu robić...

No i przyszła mi do głowy myśl szalona, nieortodoksyjna - może te wszystkie wyniosłe idee nie mają większego sensu? Może tak naprawdę sensem życia jest proste słowo, które w całym tym wywodzie blogowym nawet się jeszcze ani razu nie pojawiło? Szczęście. I to nie jakieś hedonistyczne, niemoralne czepianie się popędów, ale poznanie samego siebie i zwyczajne, do kurwy nędzy, życie.

Rewolucja normalnie.

Ale tak sobie właśnie żyję, powolutku, spokojniutko, bez parcia, z dnia na dzień... Mam sukcesy, mam porażki, mam cele życiowe, które się zmieniają z dnia na dzień, a czasem z godziny na godzinę i to nie szkodzi. Po prostu jestem sobie. I całkiem szczerze - jeszcze nigdy nie czułem się ze swoim życiem aż tak dobrze.

niedziela, 28 lipca 2013

Margarita, fajita, plaża, dzika plaża...

W Poznaniu żar leje się z nieba. Taka spiekota w mieście to piekło. W niedzielę wybraliśmy się z Tygrysem nad jezioro. Jedyne "oficjalne" kąpielisko było zapchane do ostatniego centymetra kwadratowego połową populacji miasta oczywiście, lecz znaleźliśmy szczęśliwie plażę bardziej dziką, jednak mniej tłoczną. I muszę powiedzieć, że trwająca moda na tatuaże mi bardzo odpowiada :> Ach, jak to dobrze posiedzieć ze swoim chłopakiem, powygrzewać się na słońcu, co jakiś czas szepcząc "Pssst... A może tego weźmiemy do domu?" na widok jakiegoś pomykającego do wody młodego byczka. A było ich sporo... Nie wiem nawet, co było wyżej dla mnie na liście atrakcji - cieplutkie jeziorko, czy półnadzy mężczyźni się w nim pluskający...

Także tego.

Pierwsza wypłata z nowej pracy wreszcie się pojawiła na koncie, tak że zgodnie z obietnicą złożoną jakiś czas temu zabrałem moje kochanie na romantyczną kolację; o dziwo, nie na kebab, ale do porządnego lokalu o tematyce meksykańskiej, z kelnerkami w czerwonych spódnicach, muzykami grającymi na żywo i Zorro w masce podającym desery. Byłoby jeszcze bardziej zajebiście, gdybym mógł go normalnie trzymać za rękę, a nie muskać tajniacko kolano pod stołem... Ale za to ta margarita... taka dobra w upalny dzień.