poniedziałek, 21 października 2013

Przetasowania

Na mieszkaniu nastąpiła zmiana warty. Pierwsza skończyła studia i wyniosła się kto wie gdzie. Nie, żeby mnie to jakoś szczególnie obeszło, bo z nią kontakt miałem najmniejszy z całej ekipy. Większy efekt na mnie odniosły niezależne wyprowadzki za chlebem Trzeciego i Piątego - jedynych de facto osób, przed którymi miałem odwagę wyjść z szafy. Druga z Szóstym przestali się ruchać po kątach, tylko wprowadzili wspólnie do jednego pokoju, a w mieszkaniu pojawili się Ósmy, Dziewiąta i Dziesiąta. I o ile Dziewiąta zapowiada się póki co jako powtórka z izolującej się Pierwszej, to z pozostałą dwójką nowych współlokatorów już udało mi się wypić piwko, albo dwa. Albo siedemnaście. Ósmy to taki typ kolesia, który wygląda i zachowuje się jak rozgotowane, ciepłe kluchy z majonezem i dlatego zapewne czuję wwiercający mi się w mózg dysonans poznawczy, gdy widzę jakie tłumy znajomych zwalają mu się na pokój co drugi wieczór na imprezę, libację, lub przynajmniej posiadówę. Dziesiąta to z kolei wiecznie uśmiechnięta, pulchna (bardziej mentalnie, niż fizycznie) studentka pierwszego roku (losie, jaki ja jestem stary!), niezwykle sympatyczna w swojej lekkiej nieporadności.

Ten cały wstęp nie świadczy o moim totalnym oderwaniu od rzeczywistości i nie, nie uważam, że zmiany personalne w mieszkaniu mojem są wyczekiwanym powszechnie z wielką niecierpliwością niusem, ale chciałem wprowadzić pewną drobną choć dozę kontekstu. (A poza tym uważam, że zmiany personalne w  mieszkaniu mojem są ewidentnie wyczekiwanym powszechnie z wielką niecierpliwością niusem.)
Podczas jednej z takich nasiadówek, dowiedziawszy się, że znajoma Ósmego poszukuje współlokatorki do własnego mieszkania, rzuciłem niby od niechcenia, że znajoma mojego chłopaka poszukuje akurat pokoju. Kiedy już dotarł do nich sens tych słów, na twarzach większości obecnych pojawił się wyraz niepewności, połączonej z zakłopotaniem, ale już byliśmy zbyt zajęci omawianiem metrażu, czynszu i lokalizacji, by dać im chwilę na zadawanie dziwnych pytań w stylu "Ale że co?". No i... żyję jakoś. Nic się nie stało, nie ma niezręcznej atmosfery, a nawet nie trzeba było organizować wielkiej akcji coming outowej i robić z tego gigantycznej sprawy. Więc dlaczego tek ciężko i mozolnie idzie wyoutowanie się przed Szóstym na przykład? Pomyślałem sobie, że może to kwestia tego, że niemal nieznajomym łatwiej o tym powiedzieć, wspomnieć gdzieś w rozmowie jako po prostu część życia, a nie nic wielkiego. Ale tutaj pojawia się kolejny paradoks, bo nie zawsze tak przecież jest.

Od pewnego już czasu przymierzałem się do powiedzenia ekipie, z którą od kilku lat systematycznie spotykam się w celach nerdowsko-rozrywkowych i chociaż de facto to mój brat przypadkowo mnie przed nimi wyoutował, to dużo łatwiej przyszło mi to, niż wyjście z szafy wśród kolegów z nowej pracy, z którymi też zawiązałem fajne relacje, a których znam ledwo parę miesięcy.

Z czego wynikają takie sprzeczne sytuacje? Szczerze? Nie mam pojęcia. Pewnie jaki psycholog, lub socjolog, który prowadził badania nad zjawiskiem coming-outu byłby to w stanie to jakoś wytłumaczyć, zwrócić uwagę na to od czego to zależy. Ja nie.

A może to po prostu kwestia znalezienia się w odpowiednim miejscu, w odpowiednim czasie z odpowiednimi ludźmi? Kto wie, mam nadzieję tylko, że na piknik pracowniczy już nie będę musiał wymyślać historii dlaczego nikogo nie przyprowadziłem jako osoby towarzyszącej.

1 komentarz:

  1. Synek, warty się zmieniają, nic nie jest wieczne, carpe diem więc i korzystaj, że dane jest spotkać na Twojej drodze życia kolejne osoby ;)
    Poza tym z coming outem mnie przeraziłeś - to ja jestem daleko w tyle. UCZEN PRZERUS MISTŻA!

    OdpowiedzUsuń